Gdyński Wiatr

Prześlizgnęła się lekko po dłoni wiatrów:
córka przestworzy, siostra fali. Mewa.
Pomknęła tam, gdzie znikają maszty statków,
Opuściła ląd stały, gniazda, drzewa.

Na nic nie zważała, przejęta swym lotem,
śpiewała pieśń portową swym mewim żargonem,
jej pióra jaśniały jak pokryte złotem.
Między wysokością zawisła a ogromem.

Rozpostartą, wolną myślą leciała ku górze,
morze było pod nią, nad nią, przenikało kości
– prześcieradło pogniecione przez wiatrów różę,
szary metal, rozgrzany miejscem do białości.

Dzisiaj rzucało dziko szklanymi falami,
jakby chciało krzyczeć lub niemy wiatr zgubić,
płakało, zdławione niewypowiedzianymi słowami
– och, morze tak bardzo chciało mówić!

Idę. Piasek jest zimny. Klif śpi głęboko.
Wiatr szepcze mi do ucha jakieś słowo.
Nie rozumiem. Patrzę na plaży ciemne złoto,
słucham westchnień drzew. I nagle wiem – Redłowo.

Pamiętam ten zapach i ten kolor sklepienia.
Gdzieś tu była stara-nowa ścieżka.
Szłam nią, idę bez zwątpienia.
Na jej końcu cel i owoc mieszka.

Świętojańską przelewa się morze głów.
Skądś dobiega leniwa muzyka.
I ten krzyk. Echo kroków i wystrzałów
pogrzebane pod płytami chodnika.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz