1 XI 2016

Rozpacz jest zabawna. Śmieję się głośno, przecież to pasuje do łez. Wszystkie emocje są takie same. Mówiłam.
Tak bardzo muzykę i tak bardzo słowa. I kolory, i taniec, i teatr. Wszystko. Udławię się bez tego. Chcę żyć. Nie ma czasu, nie ma czasu.
Urywane. Zawsze.
Chcę wiatru i liści, ale się ich boję, bo piękno za bardzo i mnie rozdziera. Zamykam się, żeby nie rozpaść – zamykam wszystko i żyję sobie nieżywa. A rozpacz taka zabawna.
A ludzie tacy żałośni. Po co, po co. Jakie większe dobro, że niby abstrakcyjne społeczeństwo?
Nieważne, urywam. Płaczą mnie kałuże.
Nie znoszę przyziemności. Nie znoszę nieścisłości i dyle-tanctwa. Rzucam książkami, by je za chwilę podnieść. 
Mam nadzieję w kilku dźwiękach i kolorze ostatnich liści, ale boję się błękitnych niebieskich. Chaosem piszę, ale jeszcze większym chaosem myślę. I te słowa naprawdę mają sens. Gdzieś na jakiejś pokręconej płaszczyźnie. Segreguję na głos. I na odcienie.
Zabijam, zaduszam, zabijam, zaduszam. Na cholery. Na zagryzione poduszki i na wszystkich świętych. Kolory. Urywam i płaczę nad niezrozumieniem, ale przecież nie chcę dotrzeć. Ja tylko segreguję i mieszam pędzlem tych kilka barw, żeby mi się ładnie ułożyło, nawet jeśli to utrudni rozczytanie. Piękno ma większy sens niż ludzie. W piękno można wierzyć.
Tak bym chciała, tak by chciała.
Koło to jedyna istniejąca figura. Koło i nadzieja. Nadzieja jest żółta. Jak liście i waltornie.
Chcę osiągnąć życie. I już nie wiem, czy to wypełnianie powołania, czy grzech niewyrzeczenia się siebie. Zanikam we własnym zaduszaniu i nawet nie pamiętam, czy z własnej woli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz